
Harry złorzecząc pod nosem na złośliwość rzeczy martwych, poprawił nieporządną część garderoby. Strzepnął nieistniejący pyłek z butelkowozielonej koszuli i obdarzył lekkim uśmiechem swojego sobowtóra, czekając na aprobatę, której jak zwykle się nie doczekał. Jego odbicie popatrzyło na niego z ironiczną miną, sugerującą jasno, że uważa swój pierwowzór za kompletnego idiotę nieznającego się na modzie. Harry musiał przyznać mu rację – nie miał zielonego pojęcia, dlaczego dla niektórych, w tym również jego żony, strojenie się jest takie ważne. Sam, gdyby mógł, wyciągałby z szafy pierwsze lepsze ubranie i nie zawracałby sobie głowy takimi dylematami, jak te, czy zielona koszula pasuje do granatowych spodni, ani czym się różni kolor szmaragdowy od seledynowego. Harry wyobraził sobie minę Ginny, gdyby usłyszała jego myśli i nie umiał powstrzymać szerokiego uśmiechu wpełzającego mu na twarz.
Przygładził nieporządne kosmki ciemnych włosów, których do schludności nie doprowadził nawet nowy szampon „Ulizany" podarowany mu przez żonę na ostatnie urodziny i uważnie przyjrzał się swojemu odbiciu. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku, więc rezygnując z dalszych komplikacji, jakie mogłyby go spotkać, gdyby dłużej zajmował się swoim wyglądem, odsunął się od lustra. Poklepał się po kieszeni dżinsów, upewniając się, czy ma różdżkę na swoim miejscu i wyszedł z domu.
Bezmyślnie wędrował ulicami mugolskiej części Londynu, instynktownie wybierając najlepszą drogę, która doprowadzi go do celu. Tyle razy przemierzał już trasę prowadzącą do starej kawiarni, że nie zwracał uwagi na otoczenie, pogrążony we własnym świecie. Zastanawiał się, czy ich spotkanie potoczy się tak jak zwykle, czy może z racji dwudziestej rocznicy coś się zmieni.
Ulice były prawie puste, gdzieniegdzie przemykały skulone postacie umykające przed porywistym wiatrem, który z każdą chwilą przybierał na sile. Późna pora i deszczowa aura wisząca nad miastem nie zachęcały do rekreacyjnych spacerów. Co jakiś czas po ulicy przemykało auto, rozpryskując fontanny błotnistej wody. Jednym przechodniem, prócz Pottera, był niski mężczyzna prowadzony przez czarno-brązową kulkę, prawdopodobnie zwykłego kundelka, ale czarodziej nie mógł mieć pewności co do słuszności tego twierdzenia – na rasach psów znał się gorzej niż na kolorach.
Ulice były prawie puste, gdzieniegdzie przemykały skulone postacie umykające przed porywistym wiatrem, który z każdą chwilą przybierał na sile. Późna pora i deszczowa aura wisząca nad miastem nie zachęcały do rekreacyjnych spacerów. Co jakiś czas po ulicy przemykało auto, rozpryskując fontanny błotnistej wody. Jednym przechodniem, prócz Pottera, był niski mężczyzna prowadzony przez czarno-brązową kulkę, prawdopodobnie zwykłego kundelka, ale czarodziej nie mógł mieć pewności co do słuszności tego twierdzenia – na rasach psów znał się gorzej niż na kolorach.
Harry minął skrzyżowanie i właśnie wtedy pogoda postanowiła spłatać mu figla. Z nieba lunął gwałtowny deszcz, który w niespełna minutę całkowicie przemoczył jego ubrania. Mężczyzna zaklął pod nosem i szybkim truchtem podbiegł do drzwi. Otworzył je dość gwałtownie tak, że dzwonek aż zadudnił. Kelnerka podniosła głowę, zdenerwowana, ale widząc wchodzącego do środka Harry'ego, uspokoiła się. Dobrze znała tego klienta. Zerknęła ukradkiem na kalendarz, zła na samą siebie, że nie zauważyła – dzisiaj był ten dzień.
Przygładził nieporządne kosmki ciemnych włosów, których do schludności nie doprowadził nawet nowy szampon „Ulizany" podarowany mu przez żonę na ostatnie urodziny i uważnie przyjrzał się swojemu odbiciu. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku, więc rezygnując z dalszych komplikacji, jakie mogłyby go spotkać, gdyby dłużej zajmował się swoim wyglądem, odsunął się od lustra. Poklepał się po kieszeni dżinsów, upewniając się, czy ma różdżkę na swoim miejscu i wyszedł z domu.
Bezmyślnie wędrował ulicami mugolskiej części Londynu, instynktownie wybierając najlepszą drogę, która doprowadzi go do celu. Tyle razy przemierzał już trasę prowadzącą do starej kawiarni, że nie zwracał uwagi na otoczenie, pogrążony we własnym świecie. Zastanawiał się, czy ich spotkanie potoczy się tak jak zwykle, czy może z racji dwudziestej rocznicy coś się zmieni.
Ulice były prawie puste, gdzieniegdzie przemykały skulone postacie umykające przed porywistym wiatrem, który z każdą chwilą przybierał na sile. Późna pora i deszczowa aura wisząca nad miastem nie zachęcały do rekreacyjnych spacerów. Co jakiś czas po ulicy przemykało auto, rozpryskując fontanny błotnistej wody. Jednym przechodniem, prócz Pottera, był niski mężczyzna prowadzony przez czarno-brązową kulkę, prawdopodobnie zwykłego kundelka, ale czarodziej nie mógł mieć pewności co do słuszności tego twierdzenia – na rasach psów znał się gorzej niż na kolorach.
Ulice były prawie puste, gdzieniegdzie przemykały skulone postacie umykające przed porywistym wiatrem, który z każdą chwilą przybierał na sile. Późna pora i deszczowa aura wisząca nad miastem nie zachęcały do rekreacyjnych spacerów. Co jakiś czas po ulicy przemykało auto, rozpryskując fontanny błotnistej wody. Jednym przechodniem, prócz Pottera, był niski mężczyzna prowadzony przez czarno-brązową kulkę, prawdopodobnie zwykłego kundelka, ale czarodziej nie mógł mieć pewności co do słuszności tego twierdzenia – na rasach psów znał się gorzej niż na kolorach.
Harry minął skrzyżowanie i właśnie wtedy pogoda postanowiła spłatać mu figla. Z nieba lunął gwałtowny deszcz, który w niespełna minutę całkowicie przemoczył jego ubrania. Mężczyzna zaklął pod nosem i szybkim truchtem podbiegł do drzwi. Otworzył je dość gwałtownie tak, że dzwonek aż zadudnił. Kelnerka podniosła głowę, zdenerwowana, ale widząc wchodzącego do środka Harry'ego, uspokoiła się. Dobrze znała tego klienta. Zerknęła ukradkiem na kalendarz, zła na samą siebie, że nie zauważyła – dzisiaj był ten dzień.
